4 kwietnia 2013

Do poczytania: Pierwszy poranek po feriach

Wróciłyście już do równowagi po świątecznej przerwie? Tę notkę napisałam po feriach zimowych, ale w zasadzie pasuje do pierwszego poranka po każdym kilkudniowym wolnym.

W pierwszy poranek po feriach matka musi być bezwględna i stanowcza, twarda i bezlitosna, zdeterminowana i przebiegła.

Jak Brudny Harry.
Jak Agent Smith.
Jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”.
Jak Jerzy Stuhr w „Kilerze”.
Jak Bruce Willis w każdej roli.

Najpierw wobec siebie samej, gdy odzywa się budzik i nie można zlokalizować źródła hałasu. Matka maca na oślep, by go zneutralizować jak najszybciej, zanim wszystkich w domu pobudzi i w ogóle kto to dzwoni w środku nocy?! Bezowocnie macając dokoła matka przypomina sobie, że wczoraj chytrze położyła telefon na komodzie, żeby zmusić się do wstania, a nie przez sen wyłączyć i kontynuować rozkoszny pobyt w objęciach Morfeusza (od czasów „Matriksa” objęcia Morfeusza nabrały dla matki nowego znaczenia, myśl o przytuleniu się do szerokiej piersi Laurence’a Fishburne’a jest jej szczególnie miła w ponure, zimowe poranki).

Myśl o Morfeuszu spowalnia reakcje matki, skutkiem czego wibrujący telefon spada prosto na gołą podłogę, czyniąc dużo hałasu i powodując nerwowe posykiwania i gwałtowne ruchy z głębi łoża. Matka rejestruje kątem świadomości, że ilość ruchów wskazuje, jakoby Mężowi wyrosły w nocy dodatkowe kończyny, ale dopuszcza też możliwość, że stan osobowy zmienił się od chwili, gdy kładła się spać. Mętnie przypomina sobie, że walczyła o kołdrę z jakimiś małymi, słodkimi rączkami, a słodkie małe stópki w rozmiarze coraz bardziej zbliżonym do jej własnego masowały jej wątrobę.

Matka chwiejnie siedzi na brzegu łóżka i zastanawia się, co dalej, walcząc z opornym umysłem o każdą myśl. Jedna jest wyraźna: nie ma już powrotu pod ciepłą kołdrę, bo na jej poduszce już leży śliczna, złota główka pogrążonego w głębokim śnie syneczka. Druga śliczna złota główka jest wprasowana w ojcowską pachę. Matka wsuwa kapcie i rozpoczyna poranne człapanie po stałej trasie z wigorem borsuka ciepiącego na narkolepsję.

W łazience przy myciu zębów myśli z zadowoleniem, że wygląda dziś wyjątkowo dobrze, cerę ma taką zdrową i żadnych worów pod oczami, ale po chwili zakłada okulary i dobre samopoczucie idzie się paść.

W kuchni parzy Mężowi kawę i próbuje rozruszać umysł poszukując rymu do „wiadro” (Mąż nie pija kawy w subtelnej filiżance, która wdzięcznie rymuje się z porankiem w dopełniaczu).

Mąż zachodzi ją od tyłu, przyprawiając o palpitacje serca, następnie całuje ją w szyję i znika. Wchodząc pół minuty później do sypialni, zastaje go w łóżku.

- Myślałam, że wychodzisz z kuchni w uczciwych zamiarach, do łazienki, a tyś mi tu? – wykrzykuje zgorszona.

Mąż odmrukuje coś z miną sugerującą, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Matka głęboko oddycha, by nie ulec pokusie sprawdzenia, czy to aby nie jest właściwe miejsce i dla niej.

Rozpoczyna się długi i żmudny proces budzenia dzieci.

Najpierw trzeba nawiązać kontakt. Gdzie te czasy, gdy słoneczka budziły się na najlżejszy szmer i matka bała się czytać, by szelestem kartek nie zbudzić maleństwa! Po nawiązaniu kontaktu trzeba go utrzymać. Następuje kilkuetapowa faza targów.

- Jeszcze minutka.
- Pół minuty.
- Jedna minutka!
- 30 sekund.
- OK – zgadza się dziecko, bo wie, że trzydzieści to więcej niż jeden.

I tak kilka razy.

Potem już tylko nakarmić, dopilnować mycia zębów i ubierania, a na końcu pozostaje pomachać im czule w progu i odebrać swoją nagrodę w postaci cichego, pustego domu, w którym najchętniej okopałaby się do wieczora, ale musi iść na zakupy, bo w lodówce tylko światło.

Więc celebruje ten moment, tu i teraz, bo wie, że w życiu piękne są tylko chwile.

A jutro znowu zadzwoni budzik.

2 komentarze:

  1. Ale fajnie... U nas w tygodniu dośc podobnie wszystko wygląda ;). W weekendy trochę więcej czasu, kupowanego polsatowym Jim-Jamem. Ale cóż, słusznie napisała Mamusia powyżej, a ja dodam jeszcze, że full of zasadzkas ;)

    OdpowiedzUsuń