20 stycznia 2014

Do poczytania. Pod koniec ciąży ciąża ciąży

Temat jest nośny, w końcu stale ktoś jest w ciąży. Choć nie każdy akurat pod koniec. Chuda, która 17 stycznia szczęśliwie powiła trzeciego syna, opisuje, jak to czasem ciąża ciąży. Gdy sięgam pamięcia do czasów prehistorycznych, to faktycznie - ciąży. Kto pod koniec matrował, żeby TO się już skończyło?

Jeszcze chyba nigdy tak nie odliczałam dni do końca roku. Modlę się i mantruję: byle wytrzymać w dwupaku do stycznia, a potem niech się rodzi, kiedy chce.

2 stycznia idę do lekarza ustalać szczegóły i terminy. Siedzenie w domu i oszczędzający tryb życia, który prowadzę od początku listopada, tak mi już dopiekły, że marzę o tym, żeby prosto od doktora ruszyć w Polskę i wrócić dopiero na poród, z obowiązkową szarfą „Nigdy o Tobie nie zapomnimy, koledzy z Radomia”. Pewnie skończy się na marzeniach, duch wszak ochoczy, ale ciało słabe, już sama myśl o przejściu CH Zakopianka w linii prostej od jednego wejścia do drugiego wywołuje u mnie zadyszkę.

Poza tym po kiego grzyba do sklepu pojadę, jak i tak z ciuchów to mogę kupić sobie najwyżej najwyżej skarpetki, ha, ha, ha.

Weszłam w ten etap ciąży, którego jedynym jasnym punktem jest fakt, że to już finisz. Jestem już tak zmęczona i obolała, że nie ma mowy o żadnej celebracji czy rozkoszowaniu się. Wyglądam źle i tak się czuję, albo i odwrotnie – źle się czuję i źle wyglądam. No tak, czerwona i szafirowa sukienka nieco osładzają mi ostatnie chwile z wielkim brzuchem, ale już koszule nocne tylko dobijają. Wbiłam się wczoraj w taką nie-ciążową, w której normalnie (czyli nie będąc w ciąży) nie sypiam, bo jest na mnie zbyt obszerna, ale za to satynowa. Totalna deformacja i efekt żałosny: na plecach cała pomarszczona, na tyłku podjeżdża do góry do połowy pośladków. Kupiłam sobie obowiązkowy zestaw trzech koszul pt. „na ciążę i do karmienia” i zupełnie nie rozumiem, jak to możliwe, że pani na zdjęciach na allegro wyglądała w nich tak olśniewająco, a ja jeśli czymś lśnię, to najwyżej maksymalnie rozciągniętą skórą na brzuchu. Tamta pani miała atłasową wstążkę we włosach i uśmiechała się łagodnie i czule, a ja nie mam wstążki pod kolor i co rusz krzywię się i pojękuję, jak mi dzieciątko przygrzmoci w wątrobę albo złapie mnie skurcz w pachwinie.

Te skurcze to absolutna nowość, w poprzednich ciążach nie miewałam, a teraz jak mnie sieknie, to w jasny dzień widzę całe niebo gwiaździste nade mną. Na szczęście mijają szybciutko, w kilka sekund. Tylko jeden mnie dopadł taki, że wyłam przed pół minuty, czym śmiertelnie wystraszyłam wszystkich trzech chłopaków.

Od tamtej pory staram się wyć ciszej, za to sapię i dyszę jak lokomotywa. To znaczy mnie się wydawało, że tylko od czasu do czasu odetchnę głębiej i jęknę cichutko przy zmianie pozycji lub wstawaniu z łóżka, ale nieoceniony małżonek nie pozostawił mi złudzeń.

- Co ty tu tak stękasz? – zapytał podejrzliwie, niespodziewanie stając w drzwiach sypialni wieczorową porą.
- Ja?! – wyparłam się naturalnie, ale Mąż obstawał przy swoim. Stękam i już.

Na dodatek pożycie nam się rozpadło. Kiedy czułam się boginią seksu i napastowałam go, to się ode mnie opędzał, taki zarobiony był, teraz nie mogę, a ostatnio wyprowadził się na kanapę, bo na rozłożonej wygodniej się siedzi z laptopem i jednocześnie telewizję można oglądać. I pomyśleć, że taka dumna z siebie byłam, że nawet jak dzieci były malutkie, nie wypędzałam Męża na kanapę. To teraz wziął i sam wyemigrował. Ręce opadają.

Czy to już wszystkie moje żale? O tym, że mnie w boku kłuje, pisałam? Raz w jednym, raz w drugim, więc nie mogę narzekać na monotonię. Kiedy kładę się z chłopakami na wieczorne przytulanki, nie mogę potem podnieść się z ich łóżek. Z kanapy muszę wstawać na pierwszy sygnał wypełniającego się pęcherza, bo jeśli się ociągam, istnieje duże ryzyko, że nie zdążę. A przed świętami u Moniki Olejnik występowała taka jedna pani, która upierała się, że ciążę powinno nazywać się oficjalnie „stanem błogosławionym” i ona nigdy inaczej o sobie nie powiedziała będąc w ciąży. Bo termin „ciąża” to się z ciężarem kojarzy.

Otóż ja chciałabym tu z całą stanowczością powiedzieć, że bardzo słusznie się kojarzy, szczególnie na przełomie ósmego i dziewiątego miesiąca. A pełne godności określenie „stan błogosławiony” wymyślił na bank jakiś facet, który z bliska nie widział kobiety w ciąży, szczególnie tej regularnie przez pierwsze kilka tygodni pochylonej o świcie nad porcelanką. Podobnie urzeka mnie tytuł „kapłanki domowego ogniska”, której codzienne obowiązki jakoś zupełnie pozbawione są kapłańskiej godności, no, chyba że tylko ja nie widzę boskiego pierwiastka w gotowaniu pomidorowej.

Kończę, bo piszę tę notkę na leżąco i już sama nie wiem, jak się ułożyć, żeby mnie nie kłuło, nie ciągnęło i nie gniotło. I ponawiam mój apel – przynajmniej do stycznia nie pytajcie mnie, czy już urodziłam! Dacie radę te dwa dni, co?

2 komentarze:

  1. zawsze jest jakieś za i przeciw:) koniec ciąży niezmiennie przynosił jedno skojarzenie i jedną myśl. Nie czułam się jak kobieta. Czułam się, jak kotka Berta, która leży, a kiedy wstaje to ledwo się przemieszcza i marzy o tym, żeby już urodzić. pozdrawiam:)

    http://alelarmo.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam, trochę mi lepiej ;(

    OdpowiedzUsuń