Moe, autorka bloga smoczkiem-po-lapkach.blog.pl, o jesiennym spadku formy i potrzebie złapania oddechu. Jak sie macie tej jesieni, Drogie Czytelniczki?
Dzieci mi się popsuły.
Ela budzi się rano i mędzeniem obwieszcza, że głodna wielce i że jeśli NATYCHMIAST nie dostanie mleka, to źle się to dla nas wszystkich skończy. Po czym wypija tego upragnionego mleka 20 ml i wydaje kolejne obwieszczenie, że mianowicie Jej Wysokość Fanaberia głodna już nie jest. Przy pozostałych posiłkach jest podobnie – najpierw lament i ponaglenia, po trzech łyżkach plucie kaszą/ zupą/ deserem.
Zabawki ją nudzą do tego stopnia, że nawet nie zadaje sobie trudu brania ich do rąk. Na spacerach włącza syrenę, którą uciszyć może tylko kawałek suchej buły, wetkniętej do Elusiowego dzioba. Wieczorami nie chce sama zasypiać. A w zasadzie – nie chce w ogóle zasypiać. Sama i nie sama. Przedwczoraj zlitowała się nade mną dopiero po 22, po półgodzinnej turze tulenia na kanapie.
Wikul uruchomił w sobie program „You can cry. Po prostu rycz”. Zalewa się łzami o byle co, zezując przy tym niemiłosiernie. Wścieka się jak lew – także o byle co. I umyślnie wjeżdża we mnie dużymi, ciężkimi zabawkami – jeździk od kilku dni kibluje więc na szafie, bo moje łydki i stopy nie zdzierżyły bliskich z nim spotkań. Oczywiście Wikul ryczy, żeby jeździk jej oddać. Wojenka trwa, Wiki buduje barykady – zrzuca z półki wszystkie tekturowe książeczki, w kuchni wysypuje Lego, a w salonie to drugie pudło z klockami. Na koniec opróżnia skrzynię z zabawkami, wchodzi do niej z poduszką i kocem i udaje, że śpi. Zabawek nie sprzątnie, bo przecież śpi. Gdy już nie śpi, to też nie sprzątnie, bo musi NATYCHMIAST dostać dziecięce Scrabble. A jeśli ich nie dostanie, to tak będzie ryczeć, że nic nie sprzątnie, nic nie zje, nic nie powie, nie przytuli się i w ogóle zobaczycie wszyscy, co to znaczy królewski upór. (Oczywiście tych Scrabbli nie dostaje. Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate).
Dziś po takiej lwio-zabawkowej akcji, pluciu kaszki i jazgocie dwóch małych gardełek przetrząsnęłam kuchnię w poszukiwaniu czegoś na uspokojenie. Znalazłam melisę. Właściwie nie melisę, tylko herbatę laktacyjną, która jednakże ma w swym składzie 40% melisy.. Zaparzyłam, łyknęłam, przeżyłam.
Ale narasta we mnie uczucie zasupłania dziećmi. Moje usta głużą, gaworzą, onomatopeizują, sylabizują, ale prawie nigdy nie mówią za siebie. Moje zwoje mózgowe analizują konsystencje kaszki i kupki, przeliczają objętość glutenu w bułce i połowy żółtka w zupie. W moje uszy wciska się Tik Tak, mocno nieletnia Natalia Kukulska i Kubuś Puchatek. Oczami śledzę w telewizorze Krecika i Reksia.
Pępowina życia popłodowego coraz bardziej krępuje moje ruchy. Nie chodzi mi o to, żeby ją radykalnie przeciąć, szabelką czy czymś. Aleksandra Macedońska przecinająca węzeł gordyjski macierzyństwa? Aż tak, to nie. Chciałabym po prostu złapać oddech. Mój własny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz