Ostatnio dręczy mnie nieustanny brak czasu dla moich własnych, dość miłych w końcu oraz ładnych i kochanych dzieci – pomyślałam sobie, zanim wpadłam na to, że dręczy mnie jednak kompletny brak organizacji i lenistwo. Bo dotychczas, gdy myślałam o macierzyństwie bez lukru, widziałam się raczej w roli biednego misia, na którego spada kulturowy ciężar mitów, przesądów i dobrych rad społeczeństwa.
Ostatnio jednak sumienie mówi mi, że od czasu do czasu (w porywach do najczęściej) sama sobie strzelam w stopę. Że gdybym tak prowadziła firmę, jak swoje macierzyństwo, mogłabym zbankrutować.
Myślę, myślę i mam! Konkretnie – mocne postanowienie poprawy. Zacznę od tego, że przede wszystkim muszę sobie dozować, czy też racjonalnie dawkować, obowiązki zawodowe. Te namiętnie i hurtowo przynoszone do domu. Mam bowiem wrażenie, że praca mnie pożera. Zjada mi rączki, nóżki, oczka i… móżdżek. Czyli na koniec zostaje przed komputerem suchy szkielecik. Po pięciu kawach w dodatku. Sama mam siebie dość.
Bo dopiero na końcu tego maratonu: praca, kawa, praca w domu, papierzyska, kawa, komputer, kawa – stoją te moje zasmarkane dzieci. W tym jedno w przyciężkawym pampersie. Stoją i patrzą na tę mamę, która wiecznie nie ma czasu. I pewnie myślą, że to straszne. Mnie samej takie to się wydaje.
No to skoro już dokonał się mój coming out i przyznałam się, że lukier z macierzyństwa zdrapuję sobie sama, to nie mogę już zrobić nic innego, jak tylko się poprawić. Taki imperatyw wewnętrzny. Którego i wszystkim życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz